czwartek, 26 grudnia 2013

And where's your God now?

Wiem, że ostatnio zaniedbałam trochę bloga. Trochę, to za mało powiedziane. Nie mam czasu, ot prosta przyczyna. W tym roku mam maturę i egzamin zawodowy i muszę uczyć się. Kilka rozdziałów mam w zanadrzu, jeżeli będę miała chwilę dla siebie to podrzucę je dla mojej kochanej bety- Impali :)
Wiem, że na życzenia świąteczne jest już za późno, więc przyszło mi jedynie życzyć coś na sylwestra :) Nie będzie to jakiś pierwszy, lepszy wierszyk znaleziony w Internecie, bo tego nie znoszę. 
W tym przypadku dam krótko coś od siebie:
Życzę Wam wszystkim wszystkiego, co najlepsze w przyszłym roku. Życzę Wam także tego, aby zabawa sylwestrowa była jedną z tych najlepszych, abyście wspominali ją z uśmiechem na ustach. Abyście bawili się z umiarem, bo zabawa zabawą, ale w granicach zdrowego rozsądku, aby nie zrobić tak, że na drugi dzień będziecie tego żałowali.
Dobrego szampana i braku kaca na pierwszego stycznia :)

Wasza JJ :)


niedziela, 6 października 2013

Rozdział 2



Poranne promienie słońca przedzierały się przez rozłożyste gałęzie drzew. Z daleka słychać było świergot ptaków, które nie wiadomo skąd znalazły się tutaj o tej porze roku. Czułam, jak moja kurtka staje się dla mnie ciężarem. Było mi w niej za ciepło. Otworzyłam oczy, a widok, który ujrzałam, zupełnie mnie zaskoczył. Po mroźnym styczniu nie został ani ślad. Śnieg dawno stopniał, rośliny kwitły, temperatura powietrza była całkiem przyjemna. Nie to, co ta zimowa, drażniąca wszystkie partie ciała.
Podniosłam się z mchu, który nie wiadomo ile czasu robił mi za legowisko. Zaspanym wzrokiem błądziłam po okolicy, próbując zrobić jakieś rozeznanie w terenie. Moje plany spaliły na panewce. Bowiem owego lasu wcale nie znałam.
- W końcu się obudziłaś - usłyszałam z oddali znienawidzony głos Francisa. Miałam go ochotę wręcz udusić. Gdyby nie jego pomysł, to z pewnością siedziałabym teraz w domu razem z rodzicami. Dlaczego musiałam się go posłuchać? Dlaczego nie uparłam się przy swoim i nie zostałam wtedy w domu? No cóż... Jak to było napisane w Piśmie Świętym? "Nie zbadane są wyroki Boskie". Borze zielony i szumiący! Od kiedy ja cytuję Biblię?
- Jak widać - odburknęłam niezbyt przyjemnym głosem w jego kierunku.
- Zamiast się na siebie boczyć, powinniśmy pomyśleć nad tym, w jaki sposób się stąd wydostać - stwierdziła Jane, siadając obok mnie, i zaczęła grzebać patykiem w ziemi. Pamiętam, jak była młodsza, to kiedy się zaczynała na podwórku nudzić, to właśnie to robiła. Westchnęłam cicho. 
- Zjadłbym coś - jęknął Ethan - Kiszki mi marsza grają - skarżył się. W sumie nie bez powodu. Ja także zaczynałam odczuwać doskwierający mi głód.
- Od samego siedzenia to raczej siebie nie nakarmimy. - Tym razem musiałam przyznać Shurleyowi rację. Spojrzałam na drzewa i nagle coś jakby mnie olśniło.
- Tam mamy północ - powiedziałam, spoglądając na porośnięte mchem pnie*. Tak, szkoła czasami do czegoś mi się przydawała. Tak jak na przykład w tym przypadku. Nie było na co czekać, więc ruszyliśmy tak, jak staliśmy. Jak się okazało, po upływie półtora godziny błądzenia naszym oczom ukazał się zarys miasta.
- Nareszcie jakaś w końcu cywilizancja - krzyknął uradowany blondyn. 
- Mówi się 'cywilizacja' - poprawiła go Jane, a ten tylko machnął na to ręką.
Miasto sprawiało przygnębiające wrażenie. Wszędzie przeważała szarość i czerń. Na sosnach, które rosły tuż przy znaku powitalnym, wisiało pełno kartek z klepsydrami. Wzdrygnęłam się na ten widok. Tyle pogrzebów w ciągu tygodnia. Aż za bardzo podejrzanie to wyglądało. Na ulicach panował pomór. Ludzie siedzieli na zimnych chodnikowych płytach i wyciągali ręce, aby chociaż dać im parę groszy. Z wysokich kominów fabryk unosił się gęsty, cuchnący tytoniem dym. Przy dużych kontenerach na śmieci grasowały ogromne szczury. Tak... Tam gdzie był pomór i bieda, zjawiały się szczury. Przynajmniej tak kiedyś powiedziała jakaś prezenterka w wieczornym wydaniu wiadomości.
- Przepraszam, którędy do centrum? - zapytałam jakiejś wychudzonej dziewczyny. Wyglądała jak śmierć. Była blada, niemalże szara, miała rozczochrane włosy, czarne ubrania i wory pod oczami. Smutnymi, brązowymi oczami wpatrywała się we mnie, a dziecko, które trzymała na rękach, zakwiliło. Chudymi i drżącymi palcami wskazała mi kierunek.
- Masz może jakieś pieniądze? - Zerknęłam na moich towarzyszy. Jane wyciągnęła z kieszeni spodni jakiś zgnieciony banknot.
- U nas nie ma takich pieniędzy - wyszeptała kobieta.
- Jak to nie ma? W całych Stanach przecież obowiązuje ta sama waluta - odpowiedziałam, oburzając się nieco.
- Rzeczywiście, u nich jeszcze nie wprowadzono ich do obiegu. - Francis podał mi "Times'a", wskazując na datę wydania. - Jeżeli to jest dzisiejszy nakład, to...- Nie dałam mu dokończyć, wyrywając mu go z dłoni. Dziesiąty czerwca dwa tysiące dziesiąty rok... Nie, na pewno moje oczy się myliły. Robiły mi jakiś pieprzony żart, bo jestem za bardzo niewyspana i zmęczona. Kiedy kolejny raz upewniłam się, że to wszystko dzieje się naprawdę, zbladłam.
- Jezus Maria - szeptałam w kółko. - Co my teraz zrobimy?
Miny pozostałych także nie były z tego powodu zadowolone. No, może oprócz Shurleya, bo ten zachowywał tę swoją pokerową twarz. Z resztą jak zwykle w jego przypadku. Nigdy jakoś nie wyrażał większych emocji. Najczęściej tylko siedział i coś mazał, i kreślił długopisem w tym swoim notatniku. Może chciał zostać pisarzem, tak jak wujek Chuck?
Do centrum doszliśmy w niecałe pół godziny i niemalże wbiło mnie w ziemię. To, co widziałam na przedmieściach, nijak miało się do tego, co miałam przed oczami tutaj. 
- Co jest? - zapytał Francis, jak gdyby nigdy nic. 
- Nie wydaje wam się to dziwne? Tam - pokazałam palcem w stronę, skąd nas przywiało. - Panuje bieda i pomór. Ludzie umierają wręcz na ulicach, żebrząc o parę groszy, aby mieć czymkolwiek nakarmić puste żołądki... - Przerwałam na chwilę. - Podczas, gdy tutaj wyrzucane są rzeczy, które byłyby zdatne do użytku...
- Niestety... Sprawiedliwości na tym świecie nigdy nie było, nie ma i nigdy nie będzie - stwierdziła Jane. 
Rozglądałam się po okolicy. Każdy dom był kolorowy, ulica mogłaby wręcz nazywać się 'Tęczowa'. Zadbane ogródki, parkany. Przystrzyżone krzewy, na dziedzińcach małe fontanny. Budynki były umiejscowione na wzniesieniu. Zupełnie tak jakby ktoś chciał pokazać, kto tutaj rządzi nad tamtym marginesem społecznym. 
Jakaś starsza kobieta szła ze śmiesznie ostrzyżonym pudlem, który był uwiązany na smyczy. Obok niej przejechał samochód, który wyglądał tak, jakby go dopiero z salonu kupiono. Zaraz znad przeciwka podążała dziewczyna, która wyglądem przypominała wręcz te wszystkie dziewoje wytrzaśnięte prosto z jakiegoś żurnala. 
Zatrzymaliśmy się przed jakimś barem z fast foodami. Uśmiechnęłam się szeroko, widząc znane logo ze starszym, uśmiechniętym panem na czerwonym tle*.
- Mamy pewien problem, o ile o tym pamiętasz. - Moje rozmyślania nad kurczakami przerwała Jane. - Nie mamy pieniędzy, którymi tutaj możemy zapłacić.
Momentalnie spadłam z obłoków, robiąc smutną minę. Rzeczywiście o tym nie pamiętałam. Wyleciało mi z głowy. W tym momencie poczułam lekkie szturchnięcie w ramię.
- Co jest, Ethan?
- Głupi zawsze mają szczęście. - Wskazał podbródkiem na lokal, gdzie stały automaty z grami, gdzie można było wygrać kasę. Błogosławić automaty i naszych ojców, za to, że nauczyli nas obsługiwać je. Młody Harvelle wrzucił jakąś ze swoich monet i zaczął grać w jednorękiego bandytę*. 
- Ja pierdzielę! - wykrzyknął, kiedy odpowiednie takie same obrazki ułożyły się w jednej linii, a zaraz potem zaczęły wylatywać monety. Jedna runda w zupełności na tą chwilę nam wystarczyła. Z dumnie uniesionymi głowami i pewnym krokiem mieliśmy zamiar opuścić lokal, kiedy niespodziewanie wpadłam na jakiegoś wysokiego gościa.
- Przepraszam - powiedziałam, spuszczając głowę. Facet tylko cicho westchnął i odebrał dzwoniący telefon. Zanim zdążyłam na niego spojrzeć, zniknął w tłoku.
- Masz coś, Sammy?- zapytał znajomym dla mnie głosem. Czyż nie ten głos nie brzmiał jak u mojego ojca? Spojrzałam na niego uważnie. 
- Coś się stało? - zapytała Jane, patrząc raz na mnie, raz na tamtego mężczyznę. Francis przewrócił oczami, a jego mina wręcz mówiła, że 'znowu mam te swoje fanaberie'. Ethan w tym czasie przeliczał pieniądze.
- Ej, ludzie... Spójrzcie przez okno- powiedział blondyn. Na zewnątrz stała ta sama Impala, co w garażu, do którego tata zabraniał mi wchodzić. Różnica polegała tylko na tym, że ten samochód był zadbany i używano go. Nie stał opuszczony i zapomniany gdzieś tam.
Podrapałam się po głowie, myśląc nad czymś intensywnie. Z moich ust wyrwało się krótkie 'poczekajcie na mnie chwilę'. Opuściłam kuzynkę i kolegów, podążając w kierunku mężczyzny, z którym jeszcze nie tak dawno zderzyłam się.
- Dean Winchester?- zapytałam go niepewnie. Ten tylko spojrzał na mnie. Borze zielony i szumiący! Gość wyglądał zupełnie jak mój tata! Tyle, że ten był młodszy. No i nosił garnitur i spodnie szyte na miarę. Coś mi tutaj nie grało. Tata nigdy nie nosił tak eleganckich ubrań. Pardon. Ostatnim razem kiedy był w garniturze, to było na moją komunię. 
- Owszem. O co chodzi? - oderwał wzrok od gazety, którą przed chwilą zaczął przeglądać.

C.D.N.
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Rozdział drugi za nami :) Serdeczne podziękowania dla Impali, która wytknęła mi wszystkie błędy, które popełniłam w trakcie pisania :) Mam nadzieję, że Wam się spodoba :)

niedziela, 22 września 2013

Rozdział 1


Rok 2030

Tego dnia było bardzo zimno. Zimniej niż dotychczas. Z okna pokoju na pierwszym piętrze widziałam doskonale sąsiada, który borykał się z odpaleniem samochodu. Skrzywiłam się lekko, kiedy auto zapaliło, a zaraz na mojej twarzy pojawił się szeroki uśmiech, kiedy zgasło. 
Nie to, że życzyłam ludziom źle. Problem polegał na tym, że ja i pan Craig nie pałaliśmy sympatią do siebie. On mnie uważał za małą, rozpieszczoną gówniarę (co nie było prawdą), a ja miałam go za starego zgreda i nudziarza. Z tym drugim to zgadzały się także i inne osoby z sąsiedztwa. Często mówili, że lubi "pieprzyć farmazony".
Z zamyślenia wyrwał mnie donośny głos ojca, który informował o tym, że pierwsi goście zaczynają się schodzić. Otworzyłam okno, które przez noc zdążyło przymarznąć do białej ramy. Zielonawymi oczami dostrzegłam vana, który zatrzymał się tuż przed naszym ogrodzeniem. 
Z pojazdu wysiadł starszy mężczyzna. Widoczna siwizna na brodzie dawała znać, że ma już swoje lata. Jedynym niezmiennym elementem ubioru owego mężczyzny była charakterystyczna czapka z daszkiem. Mogłabym wręcz przysiąc, że nigdy nie widziałam "dziadka" Boba bez czapki. Kiedyś, kiedy byłam młodsza (za czasów, gdy byłam małym berbeciem) zapytałam go, czy "chodzi spać w tej czapce". 
Zaraz za nim z vana wysiadły cztery inne osoby. Starsza kobieta, najniższa ze wszystkich, starała ukryć się przed silnie wiejącym wiatrem, osłaniając głowę kapturem. Obok niej widoczna była para- kobieta i mężczyzna z dziwną fryzurą. Jak on to kiedyś określił? A, z przodu interesy, a z tyłu zabawa. Za nimi kroczył wysoki (najwyższy z nich wszystkich) o długaśnych, sięgających do połowy pleców, jasnych włosach.
Zeszłam do nich, bo kultura wymagała tego, aby przywitać gości. Po wymienieniu wszelakich życzliwości, dzwonek do drzwi zadzwonił po raz kolejny. Tym razem był to wujek Sam razem z Jessicą i Jane, a za nimi weszli Chuck i Francis. O ile wujaszka Chucka lubiłam, tak za jego synem nie przepadałam. Cały czas mi docinał z powodu mojego niskiego wzrostu. No i jeszcze warto też dodać, że święcie wierzył w ten stereotyp o tym, że blondynki są głupie. 
Przy rodzicach oczywiście udawaliśmy, że jesteśmy do siebie przyjaźnie nastawieni, jednak prawda była jaka była i basta. 
- Siemka lilipucie- przywitał się Francis, dając mi tradycyjnie mocnego pstryczka w nos. Skrzywiłam się nieznacznie, czując kilkusekundowy ból, który zaraz ustał. Na litość Boską! Czy on nie umiał bardziej przyjemniej się witać? Nie odpowiedziałam mu nic, co też nie uszło uwadze mojemu ojcu, który to tylko pokręcił głową z politowaniem. 
- Jak Ci się udało odpalić samochód w taki mróz?- zapytała Bobbiego mama.
- Stare samochody są dobre, bo są dobre i stare- odpowiedział żartobliwie Singer, a zaraz dodał- Nie to, co te nowe naszprycowane najnowszą technologią, która zawodzi przy kilku minusowej temperaturze i nie odpalają, albo co gorsza, gasną w połowie drogi.
Zaraz też na stole wśród innych smakołyków, przygotowanych przeze mnie i mamę, pojawiło się ciasto urodzinowe. Odkąd tylko pamiętam była to szarlotka- ulubione ciasto taty. Moje także, ale przecież nie zjem mu całej, tym bardziej, że dzisiaj to było jego święto, a nie moje.
Urodziny moich rodziców tylko na pozór były podobne do tych, które urządzali inni ludzie. Jednak różnice były. A pierwszą z nich było to, że zamiast tortu na stole stała szarlotka. Druga to była taka, że nikt nie śpiewał "Sto lat", czy też podobnych urodzinowych pieśni. A co do prezentów... To te były dziwne. Albo goście przynosili mu jakieś części samochodowe do auta, albo jakieś bliżej niezidentyfikowane przedmioty, które zamykał w drugim garażu , do którego nikt oprócz niego nie miał tam prawa wstępu. 
I tak na przykład w tamtym roku ciocia Jo podarowała mu króliczą łapkę zawieszoną na zawieszce do breloczka. Była świetna, taka mała i biała. Można było zrobić z tego idealny brelok na klucze. Ale zamiast tego, on zaniósł to do tamtego garażu i więcej owego prezentu nie widziałam. Myślę, że cioci mogło być wtedy przykro z tego powodu.
Ja zaś na każde urodziny kupowałam mu na aukcjach internetowych  winylowe płyty. Przynajmniej tych nigdzie nie wynosił, a jedynie zawieszał na ścianach zamiast obrazów. W zeszłym roku podarowałam mu jedną z repertuaru Led Zeppelin, a w tym padło na "Destroyer"* KISS. Ojciec uwielbiał stare, dobre granie, tak samo jak stare samochody. Tak samo jak opowiadanie o dwóch walecznych braciach, którzy to powstrzymali koniec świata. Zawsze mi o nich opowiadał na dobranoc, kiedy byłam mała i bałam się spać.
Dzisiaj, o dziwo, dostał w prezencie jakieś części samochodowe i całą zgrzewkę Borygo*. Oraz narzędzia do wyposażenia warsztatu. Nie musiał więc nigdzie iść, wychodzić i marznąć przy otwieraniu tamtego zagadkowego garażu. W sumie to, gdybym była na jego miejscu, nigdzie bym nie wychodziła, bo pogoda okropna. 
Po zjedzeniu ciasta ja, Jane, Ethan i Francis poszliśmy do mojego pokoju.
- Co dzisiaj robimy?- zapytała Jane, która rozwaliła się wygodnie na moim łóżku, tuż obok Francisa, który najwidoczniej nie był z tego faktu zadowolony.
- Szczerze powiedziawszy to sama nie wiem- usiadłam na krześle, zadzierając nogi do góry i kręcąc się na nim- Możemy w coś pograć. Ostatnio na święta dostałam najnowsze Guitar Hero*.
Frankie prychnął pod nosem, stając przy oknie i stwierdzając, że "to jest gra dla leniwych ludzi, którzy za bardzo się lenią i nie chcą nauczyć się grać na prawdziwej gitarze". A stwierdzając to nawet na nas nie spojrzał, tylko cały czas wpatrywał się w krajobraz za oknem.
- Byłaś chociaż raz tam?- zapytał mnie, wskazując podbródkiem na drugi garaż.
- Nie... Tata nie pozwolił mi tam się zbliżać. Mówił, że tam jest niebezpiecznie i to nie jest odpowiednie miejsce dla mnie- odpowiedziałam. 
- Sądzę, że puszką Pandory* to, to nie jest- rzekł z kpiną- A co jeżeli kłamał?- odwrócił się i przeleciał po nas wszystkich wzrokiem.
- A po co niby miałby to robić? Nie sądzisz, że to byłoby zbyt głupie? Okłamywać bliskich- w sumie to chciałam wiedzieć co tam jest, ale zawsze jakoś brakowało mi odwagi, aby pójść tam samej. 
- No to mamy ku temu świetną okazję- kontynuował młody Shurley- Tym bardziej, że rodzice siedzą w pokoju, a klucze są w kuchni- brzmiał jak rasowy kusiciel. 
- Więc nawet by nie zauważyli, że nas nie ma- przerwałam mu.
- Brawo blondie. W końcu zaczęłaś myśleć- stwierdził drwiąco czarnowłosy. 
Zdobycie kluczy nie było czymś trudnym. Po kilku minutach cała nasza czwórka stała pod garażem, odziana w ciepłe kurtki i buty. Przez moment jeszcze wahałam się, czy otworzyć drzwi i wejść do środka. A co jeżeli tata miał rację, mówiąc, że to nie jest miejsce dla niedoświadczonych gówniarzy? Kiedy kłódka wydała cichy odgłos otwarcia, wiedziałam już, że nie ma odwrotu.
- Nie wiem co wujek Dean miał na myśli, mówiąc, że tutaj jest groźnie- powiedział Ethan, chwytając w dłoń żelazny pręt. Rozejrzałam się dookoła po pomieszczeniu. Kilka zamkniętych, zakurzonych skrzyń. Kilkanaście, jak nie kilkaset książek i zeszytów, których chyba nikt od wieków nie otwierał i nie czytał. Jakieś dziwne malunki na ścianach... A w oddali przykryty płachtą jakiś samochód. Zamaszystym ruchem ściągnęłam materiał.
- Ale cacko- wszyscy wpadliśmy w zachwyt, widząc czarne auto. Było trochę zaniedbane. A to pokryte kurzem, a to gdzieś pająki rozwijały swoje sieci, łapiąc ofiary, a to boki przyprószone nieco rdzą. Powietrze z opon dawno już zeszło i samochód stał na czterech kapciach. Widać było, że czasy świetności ma już dawno za sobą. A szkoda. Któreś z nas klepnęło w bagażnik, a klapa uniosła się, ukazując nam cały arsenał broni, soli, święconej wody i innych nienazwanych przeze mnie przedmiotów.
- Ale i mi niebezpieczeństwo- kpił sobie z tego Shurley- Jak z koziej dupy trąbka. Twój ojciec pewnie nie chciał, abyś się pokaleczyła tym żelastwem i tyle. W sumie to niezłą ma tego kolekcję.
Spojrzałam na niego krytycznym wzrokiem. Kto jak kto, ale on to akurat miał najmniej do powiedzenia na temat skarbów mojego taty. Może i był dziwakiem, ale czy każdy z nas jest chociaż trochę normalny? Nie, ponieważ każde z nas ma swoje dziwne przyzwyczajenia i hobby. Nastała długa, krępująca cisza. Cisza, która została zmącona zbliżającymi się i coraz głośniejszymi krokami.
Przed nami stanął jakiś niski jegomość. Był ubrany elegancko. Czarny płaszcz i pantofle, świadczyły o tym, że wygląd jest dla niego istotnym elementem. Jednak krój płaszcza, który owy przybysz nosił, dawno wyszedł już z mody. Podszedł do nas bliżej, omijając bez problemów wymalowany na podłodze jakiś symbol. 
-Witajcie dzieciaki- powiedział, a ja cofnęłam się w tył, potykając się o jakiś drąg i omal nie upadłam na plecy. Omal, bo jakiś inny mężczyzna w trenczowym płaszczu zdążył mnie złapać. I tak staliśmy między nimi, nie wiedząc kim oni są oraz co się tutaj dzieje.
- Jakim prawem łazicie po moim garażu?- zapytałam, skupiając w sobie te resztki odwagi i podparłam ręce na biodrach. 
- Takim, że jesteście mi potrzebni- odpowiedział ten o niebieskich oczach, na co drugi prychnął pogardliwie. 
W tym momencie przeklinałam w myślach Francisa. Że też dałam się namówić na to. Czułam po kościach, że to nie skończy się dla nas dobrze. Nie... To było ponad moje siły. Jakichś dwóch obcych gości kręciło się po MOIM garażu, a ja nie potrafiłam ich z niego wyprosić. Co się tutaj do cholery działo?
Poczułam silny i zimny powiew wiatru, który przebiegł mi po plecach. Jakieś jasne światło zaczęło unosić się nad nami i ogarniać całą przestrzeń. Ktoś przeraźliwie krzyknął? Ethan? Nie, nie on. Na pewno nie on. Głos dochodził gdzieś z zewnątrz i był bliski rozpaczy. Jakby kogoś zabierali... Jakby kogoś zabijali...
Ziemia zatrzęsła się pod stopami, a ja zaczęłam odmawiać modlitwy, które teraz przyszły mi na myśl. Większość bez ładu i składu, jakby bełkot bez sensu. Wyrwane z kontekstu, krótkie pourywane w połowie zdania. Poczułam, jak ktoś chwyta mnie za dłoń, ściskając mocno, aż zbielała. A może to te światło było aż tak jasne? Ktoś krzyknął jakby w amoku, że nie możemy się puścić. Ostatni odgłos jaki udało mi się zarejestrować w tej swojej jasnej główce pochodził z dróżki do garażu i należał do mojego ojca. Z gardła wyrwało mi się paniczne i zapłakane "Tatusiu, ratuj". 
I nagle ziemia pod naszymi nogami rozstąpiła się, niemalże rozpłynęła. Światło zamieniło się w jasną strugę, która nas natychmiast pochłonęła. Do czego nas to doprowadzi? Dokąd?

---------------------------------------------------------------------------------------------------------------
I mamy pierwszy rozdział ;) Mam nadzieję, że się podobało. Wyrazy (czy też wyrażenia) oznaczone gwiazdką znajdziecie z zakładce "Objaśnienia".